Róża Światczyńska, Polskie Radio: Maestro, urodził się pan w Belgradzie, uczył się gry na fortepianie w Stanach, ale początki pańskiej właściwej kariery muzycznej związane są ze studiami dyrygenckimi w Wiedniu. Co zdecydowało, że sięgnął pan po batutę, zamiast kontynuować grę na instrumencie?
Aleksandar Marković: Decyzję o wyborze drogi dyrygenckiej podjąłem w wieku 15 lat z miłości do wielkich dzieł symfonicznych i opery. Wiedziałem, że muszę zostać dyrygentem, aby móc ten repertuar wykonywać. Odkąd pamiętam, muzyka w moim domu była zawsze obecna. Mój ojciec jest profesjonalnym muzykiem, mama także jest bardzo muzykalna, dlatego od dzieciństwa uczyłem się gry na fortepianie, kontynuując ją w Ameryce. W końcu jednak wybrałem Wiedeń jako najlepsze miejsce do studiowania dyrygentury. Dostałem się do klasy Leopolda Hagera, Wiedeń dał mi szansę przebywania w międzynarodowym środowisku, słuchania wielu wybitnych muzyków i poznawania repertuaru. W ciągu dnia mieliśmy wykłady, a wieczorami chodziliśmy do Musikverein i opery, gdzie często dyrygował mój profesor.
To już niemal 20 lat, odkąd w 2003 roku wygrał pan Międzynarodowy Konkurs Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga. Jakie znaczenie miał on dla pańskiej kariery i jakie były jej punkty zwrotne?
Tych punktów zwrotnych od czasu katowickiego konkursu było kilka. Lubię powtarzać, że przed trzydziestką zamierzałem wygrać konkurs, mieć już swojego agenta i pierwszą poważną posadę. Wszystko to udało mi się osiągnąć.
Krótko po dyplomie w wiedeńskim konserwatorium zadebiutowałem jako dyrygent w tamtejszym Musikverein, a już kilka miesięcy później wygrałem Konkurs im. Fitelberga. Wszystko wydarzyło się w odpowiednim momencie: zwycięstwo wzmocniło moją wiarę w siebie, poczułem, że jako artysta jestem na właściwej drodze.
Następnie pracowałem przez jakiś czas w Polsce, wkrótce jednak wystartowałem w otwartym konkursie na głównego dyrygenta opery w Innsbrucku i zostałem wybrany spośród 150 innych kandydatów. Trzy lata, które spędziłem w tyrolskim teatrze, okazały się bardzo ważne dla mojego dalszego rozwoju.
Po zakończeniu kadencji w Innsbrucku trafiłem zaś do Brna, gdzie miejscowa filharmonia zaoferowała mi stanowisko dyrektora muzycznego po zaledwie jednym koncercie! Ta niezwykła propozycja otworzyła kolejny ważny etap mojej kariery. Czułem pełną akceptację i entuzjazm muzyków, bo to oni sami chcieli pracować ze mną, o wszystkim decydowały jedynie względy artystyczne.
Miałem także szczęście pracować z wieloma prestiżowymi orkiestrami w Europie oraz na Bliskim i Dalekim Wschodzie, a dwa lata temu zadebiutowałem również w Stanach Zjednoczonych.
Od września ma pan zostać pierwszym gościnnym dyrygentem Sinfonii Varsovii. Jak zaczęła się wasza współpraca?
Od dawna podziwiałem wasz zespół jako orkiestrę, która wypracowała sobie wyśmienitą renomę. Sinfonia Varsovia znana jest w kręgach muzycznych jako jeden z najbardziej aktywnych, znakomitych i elastycznych zespołów. To bardzo szczególna orkiestra. Słuchałem waszych muzyków wcześniej w Wiedniu, spodziewałem się więc, jak mogą zabrzmieć. Tym bardziej ekscytujące było dla mnie pierwsze spotkanie z nimi. Podczas organizowanego przez Sinfonię Varsovię festiwalu Szalone Dni Muzyki w Warszawie miałem okazję zadyrygować orkiestrą po raz pierwszy. Dwa koncerty z różnymi programami tego samego dnia. Spore wyzwanie, tym większe, że repertuar obu występów był bardzo szeroki: sięgał od Szeherezady Rimskiego-Korsakowa, przez polską muzykę współczesną, po akompaniament do I Koncertu fortepianowego Liszta i do Kaprysu baskijskiego Sarasatego.
Niezwykle barwnie skomponowany program, który nie tylko dał mi szansę poznania wszechstronnych możliwości orkiestry w stylistycznie różnych dziełach, ale też zaimponował tempem, w jakim wasi muzycy pracują nad repertuarem. Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy po raz pierwszy uniosłem batutę. Brzmienie wstępnych dźwięków Szeherezady było pełne wprawy i szlachetności. Najpierw puzony, potem drzewo, wreszcie solo skrzypiec… Nagle uświadomiłem sobie, że jestem wśród najlepszych! Muszę przyznać, że zakochałem się wtedy w Sinfonii Varsovii. Od samego początku było to bardzo intensywne doświadczenie.
Podobno w kontakcie dyrygenta z orkiestrą decydujące jest pierwsze pięć minut. Wtedy ustala się rodzaj relacji między muzykami. Kiedy pan poczuł, że ze strony orkiestry też płynie do pana dobra energia?
Dyrygent nie zdziała niczego bez muzyków. Najważniejsze, by od razu przekonać ich do grania. Do tego, by pokazali pełnię swoich możliwości. To jedyna droga, aby tworzyć prawdziwą muzykę. Mam wrażenie, że szybko odnaleźliśmy z Sinfonią porozumienie, co pozwoliło nam niemal natychmiast zająć się muzykowaniem. Ta chemia musi płynąć jednak z obu stron, dopiero wtedy można kreować i kształtować wykonywany program. Kluczowa zasada relacji dyrygenta z orkiestrą to wzajemny szacunek. Obie strony muszą darzyć się zaufaniem, by na sobie polegać i dać z siebie bezwarunkowo 150 procent.
Dobrze pamiętam finałowy koncert festiwalu Sinfonia Varsovia Swojemu Miastu – drugie pana spotkanie z zespołem. Wieczór z muzyką Krzysztofa Pendereckiego, Piotra Czajkowskiego i Chopina z udziałem Szymona Nehringa. Jakie ma pan wspomnienia z tego koncertu?
Ten wieczór z różnych powodów budzi we mnie wiele emocji. Maestro Pendereckiego poznałem jeszcze w czasach mojej współpracy z Operą Tyrolską w Innsbrucku. Przyjechał tam jako dyrygent gościnny, by pokierować wykonaniem swojej IV Symfonii oraz IV Symfonii Beethovena. Podczas lunchu dyskutowaliśmy o jego własnych utworach, o twórczości kompozytorskiej, o tym, jak na co dzień wygląda jego praca. Poznanie tak wybitnej postaci było dla mnie niezwykle cennym doświadczeniem.
A ponieważ miałem zadyrygować Sinfonią w marcu 2020 roku, postanowiliśmy, że włączę do tego koncertu Przebudzenie Jakuba Pendereckiego, utwór, który przygotowałem specjalnie na tę okazję. Dokładnie w dniu podróży do Warszawy, niemal w drodze na lotnisko, otrzymałem telefon, że występ został odwołany z powodu pandemii. Niestety, kilka tygodni później Maestro już nie żył. Byłem zdruzgotany faktem, że straciłem szansę spotkania go i zadyrygowania Przebudzeniem w jego obecności. Wykonanie Chaconne na kolejnym koncercie orkiestry miało zatem dla mnie wyraz osobistego żalu z powodu spotkania, które się nie odbyło. Ten występ był rodzajem hołdu poświęconego pamięci zmarłego kompozytora.
Wspaniale wspominam też naszą współpracę z Szymonem Nehringiem. Nie zapomnę, jak muzycy reagowali wrażliwie na każdy niuans jego frazowania i każde rubato. To był jeden z moich najlepszych akompaniamentów z orkiestrą, która podążała za każdym pasażem, każdym gestem solisty. Na koniec zaś Piąta Czajkowskiego. Poczułem wtedy, że coś bardzo ważnego wydarzyło się między nami i być może stoimy właśnie przed perspektywą dłuższej współpracy. Owa świadomość nadała tej chwili wyjątkowy wymiar, a całe spotkanie stało się jednym z punktów zwrotnych w mojej karierze.
Niedawno poprowadził pan finałowy koncert festiwalu twórczości Witolda Lutosławskiego „Łańcuch”, wypełniony muzyką polską XX wieku. Wiem, że pasjonuje pana współczesny repertuar. Znał pan wcześniej te utwory?
Głęboko wierzę, że polska twórczość XX wieku należy do najciekawszych zjawisk w muzyce europejskiej. Zawsze byłem zainteresowany współczesnością, ucieszyłem się więc, kiedy Sinfonia Varsovia zaprosiła mnie do wykonania tego programu, choć byłem oczywiście przejęty trudnością samych utworów. Znałem tylko Livre pour orchestre Lutosławskiego – dzieło, które przygotowywałem przed laty na katowicki konkurs imienia Fitelberga. Pozostałe kompozycje były dla mnie odkryciem, jak choćby Pieśni Hafiza Szymanowskiego, w których się absolutnie zakochałem. To fantastyczny utwór, zakorzeniony w tradycji późnego romantyzmu, w pół drogi między Ryszardem Straussem a Skriabinem. Wykonaliśmy także utwory Konstantego Régameya i Andrzeja Dobrowolskiego, więc był to bardzo złożony i wymagający program. Orkiestra spisała się jak zwykle znakomicie, świetnie realizując wszystkie detale partytur.
Rozmawiamy przed koncertem urodzinowym Sinfonii, którym będzie pan dyrygował. To duże wydarzenie w kalendarzu zespołu i życiu muzycznym Warszawy. Jak pan zareagował na propozycję tej współpracy?
To dla mnie wielki zaszczyt. Jak wspomniałem, byliśmy już umówieni na marzec 2020 roku, wtedy się jednak nie udało z powodu pandemii. Bardzo się zatem ucieszyłem, kiedy orkiestra ponowiła zaproszenie. Możliwość pojawienia się na scenie Teatru Wielkiego z najwybitniejszą orkiestrą, jaką znam w Polsce, jest dla mnie spełnieniem marzeń. Jestem bardzo szczęśliwy i podekscytowany tym faktem.
Poprowadzi pan ponownie Chaconne Krzysztofa Pendereckiego, a także III Koncert fortepianowy d-moll Rachmaninowa z Martínem Garcíą Garcíą oraz IV Symfonię d-moll Roberta Schumanna. To niemal same filary repertuaru orkiestrowego. Jakie znaczenie mają one dla pana?
Program jest świetnie wyważony i powiązany tonalnie – zarówno Koncert, jak i Symfonia są w tonacji d-moll. III Koncert Rachmaninowa to symfonicznie pomyślane dzieło, z niezwykle gęstą partią fortepianową i orkiestrową. Wykonywałem go kilka razy z różnymi pianistami, cieszę się więc, że będzie okazja do niego wrócić.
Chaconne to z kolei utwór, w którym Krzysztof Penderecki zawarł bardzo głębokie przesłanie. Kiedy przygotowywałem go ostatnio do wykonania z Sinfonią Varsovią, dokonałem zdumiewającego odkrycia. Uświadomiłem sobie bowiem, że Maestro Penderecki używa w nim figur retorycznych znanych epoce baroku. Na przykład główny temat utworu, jak często u Bacha, opiera się na czterech dźwiękach, które tworzą figurę krzyża. Ten utwór to przecież hołd złożony pamięci Jana Pawła II. Jest tu niewiarygodnie wiele ukrytych znaczeń, co tworzy pewien mistyczny nastrój.
IV Symfonia Schumanna to z kolei wspaniała, integralna forma. Dzieło, w którym kompozytor podjął idee zainicjowane przez Beethovena w V Symfonii. Przejście attacca między końcem trzeciej części a początkiem ostatniej to wręcz metafizyczne doświadczenie. Zawsze uwielbiałem dyrygować Czwartą i cieszę się, że możemy to dzieło wspólnie wykonać.
A na jakich programach chciałby pan się skupić w pracy z orkiestrą jako przyszły pierwszy gościnny dyrygent zespołu? I jaki repertuar jest najbliższy pańskiemu sercu?
W ciągu 22 lat mojej pracy miałem okazję dyrygować zarówno repertuarem symfonicznym, jak i operowym. Uwielbiam wielkie dzieła Brucknera, Ryszarda Straussa czy Mahlera, którego prawie wszystkie symfonie już wykonywałem. Czuję się silnie związany z tradycją niemiecką późnego romantyzmu, ale lubię także repertuar słowiański, dyrygowałem wieloma utworami Skriabina i Czajkowskiego, a podczas pracy w Brnie poznałem również mnóstwo literatury czeskiej. Na pewno będziemy proponować publiczności interesujące programy i ich porywające wykonania.
Czekamy zatem na efekty. Serdecznie gratulujemy i cieszymy się na kolejne spotkania z zespołem. Czy jest coś szczególnego, czego życzyłby pan orkiestrze dzisiaj, z okazji jej urodzin?
Czuję się bardzo dumny i zaszczycony nominacją na pierwszego gościnnego dyrygenta orkiestry, którą uważam za absolutnie wyjątkową. Życzę muzykom nieustającej radości koncertowania, szerokiego uznania, wsparcia i docenienia – tak w kraju, jak i za granicą. Jestem pod ogromnym wrażeniem projektów przyszłej sali koncertowej i nowej siedziby, której gratuluję muzykom, zespołowi i całej Warszawie. To wielki krok. Nadchodzą ekscytujące czasy!